Zdaję sobie sprawę, że w przypadku badania literatury elektronicznej czy innych zjawisk kultury cyfrowej sięganie po teksty sprzed paru dekad, na przykład po teksty z lat 70., zwłaszcza te polskie, to spore ryzyko wystawienia się na zarzuty nieadekwatności, anachroniczności i wszelkich innych argumentów, które potrafią zrównać z ziemią każdą, nawet porządnie opracowaną pracę naukową.
Jednak nie mogę ukryć, że czytając artykuły Janusza Lalewicza - aktualnie pochylam się nad „Literaturą w epoce masowej komunikacji” - odczuwam inspirujące poczucie adekwatności tego, co badacz pisze w odniesieniu do literatury, która nawet nie przewidywała czegoś takiego, jak Internet, do właśnie działalności twórczej osób wykorzystujących Internet. To zaskakujące i niesamowite.
Jedną z myśli, która mnie uderzyła jest stwierdzenie, że „w obiegu masowym, gdzie nie ma kontaktu zwrotnego między pisarzem a publicznością, komunikacja literacka sprowadza się do rozpowszechniania”. Zaznaczam, że Lalewicz na pewno miał na myśli inną masowość, obieg masowy, czy komunikację literacką, niż ma się to obecnie na myśli, zwłaszcza pisząc o tych kategoriach w kontekście mediów elektronicznych, np. mediów społecznościowych. To dwie zupełnie różne perspektywy i nie należy ich zbyt pochopnie zestawiać.
Obserwując jednak literaturę elektroniczną i jej obieg, mam wrażenie, jakby właśnie pomimo obecności w mediach masowego zasięgu, w mediach, gdzie komunikacja między nadawcą a odbiorcą (pomijam założenie, że wskazuje się na zatarcie granic między jedną a drugą stroną) jest ułatwiona - cóż to bowiem za kłopot umieścić post na Facebooku i zaangażować swoich czytelników w dyskusję na temat chociażby ostatniej książki? - w przypadku literatury elektronicznej jest zupełnie inaczej. Literatura elektroniczna tego typu rządzi się zupełnie innymi prawami, jeśli chodzi o komunikację literacką (a może nie tyle rządzi się innymi prawami, ile w efekcie wygląda inaczej).
Dlatego skłonny jestem stwierdzić, że w przypadku e-literatury czy kultury e-literackiej nie można mówić o wyraźnej więzi między wspólnotą twórców, ekspertami, a odbiorcami, publicznością, profanami. W związku z tym zamiast o zaangażowaniu w życie literackie, możemy powiedzieć raczej o rozpowszechnianiu efektów życia literackiego określonej (zgodnie z założeniami mojej rozprawy - elitarnej) grupy, ale nie grupy społecznej, ponieważ obecnie publiczność literacka pod względem społecznym jest dość zdywersyfikowana, choć przejawiająca wiele cech wspólnych ze względu na pozycję społeczną czy ekonomiczną.
Wciągnięcie odbiorcy niewyrobionego w pole literatury elektronicznej w moim odczuciu plasuje go na pozycji odbiorcy wyrobionego. Na innym polu pozostaje więc nie „komunikacja z odbiorcami” tylko „komunikacja do odbiorców”, którzy stanowią raczej przykład widzów, świadków, obserwatorów spektaklu, jakim jest życie e-literackie. Czy można więc tym samym nazwać ich biernymi odbiorcami?
Swego czasu promotor zaproponował mi oddzielenie publiczności literackiej od audytorium literackiego (posługując się terminologią medioznawczą). Z jednymi się komunikuje i wymienia opinię, a do drugich się przemawia, bez oczekiwania na odpowiedź. Nie jestem w stanie ocenić w tej chwili, na ile to się składa w przekonywującą i odpowiednią całość, jednak przyznam, że stanowi to na tyle interesujący punkt wyjścia do dalszej refleksji, że postanawiam podzielić się tym tutaj, póki co zostawiając to jako notatkę na marginesie rozprawy.
Czas i kolejne lektury pokażą, co z tego uda się pozyskać...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz