19 grudnia 2019

Socjologia literatury a badanie literatury elektronicznej

 Zdaję sobie sprawę, że w przypadku badania literatury elektronicznej czy innych zjawisk kultury cyfrowej sięganie po teksty sprzed paru dekad, na przykład po teksty z lat 70., zwłaszcza te polskie, to spore ryzyko wystawienia się na zarzuty nieadekwatności, anachroniczności i wszelkich innych argumentów, które potrafią zrównać z ziemią każdą, nawet porządnie opracowaną pracę naukową.

Jednak nie mogę ukryć, że czytając artykuły Janusza Lalewicza - aktualnie pochylam się nad „Literaturą w epoce masowej komunikacji” - odczuwam inspirujące poczucie adekwatności tego, co badacz pisze w odniesieniu do literatury, która nawet nie przewidywała czegoś takiego, jak Internet, do właśnie działalności twórczej osób wykorzystujących Internet. To zaskakujące i niesamowite.

Jedną z myśli, która mnie uderzyła jest stwierdzenie, że „w obiegu masowym, gdzie nie ma kontaktu zwrotnego między pisarzem a publicznością, komunikacja literacka sprowadza się do rozpowszechniania”. Zaznaczam, że Lalewicz na pewno miał na myśli inną masowość, obieg masowy, czy komunikację literacką, niż ma się to obecnie na myśli, zwłaszcza pisząc o tych kategoriach w kontekście mediów elektronicznych, np. mediów społecznościowych. To dwie zupełnie różne perspektywy i nie należy ich zbyt pochopnie zestawiać.

Obserwując jednak literaturę elektroniczną i jej obieg, mam wrażenie, jakby właśnie pomimo obecności w mediach masowego zasięgu, w mediach, gdzie komunikacja między nadawcą a odbiorcą (pomijam założenie, że wskazuje się na zatarcie granic między jedną a drugą stroną) jest ułatwiona - cóż to bowiem za kłopot umieścić post na Facebooku i zaangażować swoich czytelników w dyskusję na temat chociażby ostatniej książki? - w przypadku literatury elektronicznej jest zupełnie inaczej. Literatura elektroniczna tego typu rządzi się zupełnie innymi prawami, jeśli chodzi o komunikację literacką (a może nie tyle rządzi się innymi prawami, ile w efekcie wygląda inaczej).

Dlatego skłonny jestem stwierdzić, że w przypadku e-literatury czy kultury e-literackiej nie można mówić o wyraźnej więzi między wspólnotą twórców, ekspertami, a odbiorcami, publicznością, profanami. W związku z tym zamiast o zaangażowaniu w życie literackie, możemy powiedzieć raczej o rozpowszechnianiu efektów życia literackiego określonej (zgodnie z założeniami mojej rozprawy - elitarnej) grupy, ale nie grupy społecznej, ponieważ obecnie publiczność literacka pod względem społecznym jest dość zdywersyfikowana, choć przejawiająca wiele cech wspólnych ze względu na pozycję społeczną czy ekonomiczną.

Wciągnięcie odbiorcy niewyrobionego w pole literatury elektronicznej w moim odczuciu plasuje go na pozycji odbiorcy wyrobionego. Na innym polu pozostaje więc nie „komunikacja z odbiorcami” tylko „komunikacja do odbiorców”, którzy stanowią raczej przykład widzów, świadków, obserwatorów spektaklu, jakim jest życie e-literackie. Czy można więc tym samym nazwać ich biernymi odbiorcami?

Swego czasu promotor zaproponował mi oddzielenie publiczności literackiej od audytorium literackiego (posługując się terminologią medioznawczą). Z jednymi się komunikuje i wymienia opinię, a do drugich się przemawia, bez oczekiwania na odpowiedź. Nie jestem w stanie ocenić w tej chwili, na ile to się składa w przekonywującą i odpowiednią całość, jednak przyznam, że stanowi to na tyle interesujący punkt wyjścia do dalszej refleksji, że postanawiam podzielić się tym tutaj, póki co zostawiając to jako notatkę na marginesie rozprawy.

Czas i kolejne lektury pokażą, co z tego uda się pozyskać...

11 grudnia 2019

Konsekrująca siła nagrody literackiej. Na przykładzie literackiego Nobla dla Olgi Tokarczuk

 Co prawda poniższy post nie ma wiele wspólnego z literaturą elektroniczną, jednak ostatnio nie mam zbytnio materiału na ten temat, a poniższy tekst napisał mi się prawie od razu, dlatego chciałem się nim podzielić. Może raz na jakiś czas coś ogólniejszego też będzie dobre.

Literacka Nagroda Nobla to instytucja konsekrująca w polu literatury, co zresztą widać nie tylko po wzroście zainteresowania samą Olgą Tokarczuk, chociażby w mediach, lecz również po wzroście wypożyczalności i sprzedawalności jej książek. Mnie w tym wszystkim zastanawia jednak zupełnie inna rzecz.

Funkcjonowanie instytucji konsekrujących jest z reguły charakterystyczne dla obiegu wysokoartystycznego i bez wątpienia powieści Tokarczuk do tego obiegu należą. Jednakże dyskusja na ich temat (choć bardziej na temat autorki i tematy okołopolityczne) odbywa się w mediach kojarzonych raczej w obiegiem niewysokoartystycznym (umyślnie nie pisze o obiegu popularnym, komercyjnym czy niskim - bo wg mnie te kategorie są nic warte z powodu swojej nieostrości).

Ale nawet nie ten wątek chciałem tu poruszyć. Bardziej chodzi mi o dwie sprawy: jedna dotyczy popularyzacji czytelnictwa, a druga legitymizacji uczestników dyskusji na temat literatury - w szerszym kontekście. Bo dla mnie, człowieka zaczynającego trzymać się autystycznie pewnych zasad, zaczyna to być irytujące.

Zatem po pierwsze:

▪️zachęcanie do czytania.

Ciągle pokutuje w dyskursie publicznym przeświadczenie, że Polki i Polacy nie czytają lub czytają niewystarczająco wiele. Tego typu wnioski opiera się nierzadko na badaniach Biblioteki Narodowej, które - przynajmniej moim zdaniem - mimo, że są wykonane rzetelnie, to nie uwzględniają wielu istotnych dla współczesnego pola wydawniczego czynników. Badania te opierają się moim zdaniem na nieskutecznej metodologii. To jednak inna kwestia.

Mamy więc pełne zaniepokojenia głosy o tym, jak większość z nas nie czyta lub nie czyta tyle, ile powinna (notabene, ciekawe, ile to jest to „powinno” i "wystarczająco"). Z drugiej strony mamy głosy namawiające do czytania, często czegokolwiek, bez większego namysłu. Tutaj jest różnie, nie będę więc tego rozdrabniał. Zgodzimy się jednak co do tego, że promuje się czytelnictwo i przekonuje do tego, że to w sumie całkiem fajna sprawa, że czytanie poszerza horyzonty, wzbogaca słownictwo, uczy empatii, rozwija wyobraźnie i intelektualnie użyźnia umysł.

Tylko mam wrażenie, że cała ta popularyzacja, mimo egalitarystycznych założeń czy zamierzeń, jest pozorowana, a w efekcie wykluczająca (nawet nie twierdzę, że elitarystyczna, choć byłbym w stanie zaryzykować to stwierdzenie). Po prostu zauważam raz po raz sygnały piętnujące osoby tylko za to, że czegoś nie czytały i jeszcze się do tego przyznają (wcale nie mam tu na myśli ministra kultury) lub czytają coś, czego nie wypada czytać, bo to niezbyt taka literatura.

Zatem krytykując ideę kanonu (no bo jak to może być tak, że jest jakaś lista lektur obowiązkowych?), taki kanon właśnie się tworzy (no bo jak to może być tak, że ludzie czytają byle co, a omijają to, co trzeba przeczytać?). Krytykując więc podział na literaturę wysoką i literaturę niską, czy raczej publiczność tej pierwszej i drugiej, wyznacza się wyraźną linię oddzielającą jednych od drugich.

I od razu zaznaczam: nie mam z tym problemu, z tym podziałem i kanonem, listą lektur obowiązkowych oraz zaznaczeniem tego, co warto a czego nie warto czytać. Problem mam raczej z ludźmi, którzy twierdzą, że to nie jest potrzebne, ale potem oburzają się się, gdy ktoś nie przeczytał czegoś, co ich zdaniem wymaga przeczytania, a zajmuje się czymś błahym lub w ogóle niczym się nie zajmuje.

Po drugie:

▪️legitymacja.

Ostatnio nie było nic bardziej mnie irytującego, jeśli chodzi o kwestie literackie, niż wyznaczanie linii sporu pomiędzy osobami, które mogą się na temat literatury wypowiadać, a które nie mogą, lub którym nie wypada tego robić. I chodzi mi tu głównie o możliwość wygłaszania opinii krytycznych, nieprzychylnych, niepopularnych.

Z jednej strony przyjmujemy wartości wolności słowa i równowartości wypowiedzi różnych ludzi, a więc dopuszczamy do dyskusji osoby, które niegdyś stanowiłyby przykłady ludzi spoza określonego grona, spoza tematu, niewtajemniczone, nie znające się. Z drugiej jednak strony, jeśli w dyskusji pojawi się niepochlebna uwaga, szybko znajdują się powody do piętnowania nie tylko tej uwagi, ale i osoby jej wygłaszającej. I co gorsza, nawet osoby, która jest z konkretną dziedziną związana, a więc na swój sposób jest ekspertem (jakość znawstwa to osobny temat).

A piszę o tym w kontekście instytucji konsekrujących oraz Literackiej Nagrody Nobla dla Olgi Tokarczuk dlatego, że to, co dzieje się wokół pisarki, jej dzieł, nagrody i wielu związanych z tym zagadnień, stanowi bardzo ciekawy obiekt do obserwacji socjologiczno-literackiej.

Odnosząc się więc do kwestii legitymacji, możemy zauważyć, że wartościowanie wypowiedzi opiera się na argumentach nie merytorycznych, a bardziej emocjonalnych. Mianowicie pisarz, który krytycznie wypowiada się na temat twórczości innego pisarza (i choć mam na myśli konkretny przykład, to nie chcę go przywoływać, bo wolę skupić się na pewnej zasadzie), zwłaszcza jeśli robi to pisarz mniej popularny, może mniej uhonorowany w stosunku do tego, który zdobywa nagrody, cieszy się szerszym uznaniem, nagle w tej sytuacji nie ma prawa - przynajmniej według niektórych - wypowiadać się w ten określony sposób, no bo kimże on jest, żeby wygłaszać takie sądy.

Z drugiej strony kimże jest polityk, czy człowiek, który w życiu nie napisał nawet felietonu czy opowiadania, by wypowiadać się, nawet w sposób pochlebny, na temat twórczości tej czy innej osoby? Na czym polega równość względem stronny krytykującej i krytykowanej? Że oceniać czyjąś działalność może tylko osoba z tego samego poziomu, nawet jeśli jej argumenty mają określoną wagę i można je rozpatrzyć bez względu na to, kto je wypowiada?

Żebyśmy się dobrze zrozumieli: chodzi mi o kwestię istotności i ważności wspomnianej legitymacji społeczno-literackiej. Zastanawiam się bowiem nad kwestią prawa do wypowiadania się, tak w ogóle. Nie odbieram nikomu głosu, nie twierdzę, że osoby spoza pola literackiego nie mogą mówić o literaturze. Wręcz przeciwnie. Tylko twierdzę raczej, że osoby spoza pola literackiego nie mogą odbierać osobom z tego pola prawa do głosu, nawet jeśli się z nim nie zgadzają lub po prostu uznają za głupie (nawet jeśli rzeczywiście dana wypowiedź jest głupia).

I choć wyobrażam sobie sytuację, w której menedżer klubu muzycznego krytykuje recenzenta muzycznego za to, że źle napisał o zespole, który ten menedżer lubi i zaprosił właśnie na występ do siebie, to nie wyobrażam sobie już sytuacji, w której rzeczony menedżer podważyłby legitymację recenzenta, sugerując, że nie powinien się na dany temat wypowiadać, bo kimże on jest, wszak sam nie nagrał płyty, nie wyprodukował albumu, a pisze tylko recenzje, więc się nie zna.

Pokutuje tu oczywiście przeświadczenie, że jak coś krytykujesz, to musisz jednocześnie udowodnić, że sam potrafisz lepiej: "jak jesteś taki mądry, to zrób to sam". Tylko że to idiotyczne podejście zamyka usta osobom, które widzą i wiedzą więcej i chcą na coś zwrócić uwagę, ale nie mają odwagi wyrazić swojego zdania, bo nie mogą podeprzeć go doświadczeniem.

I pora już na konkluzję oraz pointę tego przydługiego postu.

Otóż chodzi mi o to, że instytucje konsekrujące - nie ma to znaczenia, czy dotyczy to pola literackiego czy nie - tworzą niejako parasol ochronny, który zabezpiecza przed krytyką, niestety każdą krytyką, nawet tą uzasadnioną. A ten parasol jest tym bardziej szczelny, im bardziej pisarz, jego twórczość czy konsekracja ma charakter polityczny.

Wyobrażacie sobie powiedzieć w określonym gronie, że nie lubicie książek Tokarczuk lub czegoś nie doczytaliście do końca, bo było nudne? Pewnie od razu pojawiłyby się głosy, że przecież Nobla dostała, więc to trzeba znać, trzeba przeczytać. Tyle tylko, że w podobny sposób mówią niektórzy nauczyciele w kontekście lektur szkolnych. A ilu ludzi przeczytało Bogurodzicę, Treny, Dziady, Chłopów, Lalkę, Krzyżaków, Potop i tak dalej? A ilu zaczytuje się w poezji, chociażby Szymborskiej, Miłosza?

Nie będę już wspominał literackich noblistów niepolskich, bo wśród nich wielu jest takich, o których większość współczesnych czytelniczek i czytelników pewnie nie słyszała. Czemu się nie dziwię, bo trudno znać i przeczytać wszystko, tylko że wtedy takiej dyskusji jak opisana powyżej już byśmy chyba nie doświadczyli. A to i tak jeszcze bardziej złożona kwestia.

I to tyle w tym temacie.

fot. Harald Krichel, Wikimedia Commons, CC BY-SA 4.0

[edit: w 4 od końca akapicie było „nieuzasadnioną” a powinno być „uzasadnioną”]

Czytaj więcej…

Rieck: dlaczego warto pisać

Bastian Rieck we wpisie Why Write? na swoim blogu pisze o pisaniu jako wyjątkowym narzędziu komunikacji. Udziela tym samym trzech odpowied...

Możesz przeczytać jeszcze…