Widząc na twitterowym profilu Instytutu Książki zdjęcie z peruwiańskiej księgarni ulicznej "Kwiat Marii", pomyślałem sobie, że u nas nie jest to bardzo typowy obrazek. W sensie, że jakoś nie uchodzi sprzedawanie książek czy nawet komiksów na ulicy.
No bo wiadomo, książka to przedmiot otoczony szczególnym względem (dla niektórych to nawet fetysz). Jej miejsce to biblioteczna lub księgarniana półka, najlepiej gdzieś wysoko, bo metafora wysokiej półki zobowiązuje. A jeśli coś znajduje się na ulicy, to znaczy, że nie ma zbyt dobrej renomy i ma raczej niską wartość. Do tego jest pospolite, masowe.
Coś ulicznego to także coś taniego, wyświechtanego, słabego oraz dosłownie i w przenośni - brukowego. Jednakże książka to książka, a literatura to literatura. Chyba bez względu na to, gdzie i jak jest sprzedawana. Tak przynajmniej wydaje mi się w tej chwili.
Na ponury lutowy wieczór - trochę egzotyki. Uliczna #księgarnia "Kwiat Marii" w peruwiańskim Trujillo póki co nie oferuje książek autorstwa polskich pisarzy. Ale może w przyszłości... ;) #Peru #AmerykaPołudniowa pic.twitter.com/o5xU04FGhD— Instytut Książki (@InstytutKsiazki) February 8, 2018
Doprawdy, jeśli ktoś chce kupić książkę, to kupi ją w dyskoncie, w drodze po ser czy warzywa, stojąc w kolejce po piwo czy papierosy. A sprzedawanie prasy, książek i innych podobnych "produktów" na ulicy, przy okazji oferując może kawę, przekąskę czy inne drobiazgi, to chyba nie jest nic niewłaściwego. Nie wspominam już o sklepikach dworcowych.
Oswajamy powoli sprzedaż na poczcie (która przestaje pełnić funkcję poczty, a teraz - w wyniku zakazu handlu w niedzielę - może stać się oazą zakupową w ten dzień), w dyskontach, czy nawet w sklepach spożywczych. Kioski są, wiadomo, bardziej prasowe, ale i tam książkę się spotka.
Jeszcze innym problemem jest, że często w księgarniach - tu mam na myśli pewną konkretną, dużą sieć, sprzedającą nie tylko książki, ale i prasę, wydawnictwa muzyczne, filmowe, artykuły papiernicze i co tylko się da w tym temacie - można kupić też słodycze, czy inne drobne rzeczy spożywcze. Zatem te sfery się mieszają w obu kierunkach.
Problemem może być jedynie poziom i wartość pozycji sprzedawanych "na ulicy". Nie trzeba nikogo przekonywać, że w takich miejscach spotyka się na ogół średnie teksty. Co wcale nie znaczy, że nie trafiają się te naprawdę wartościowe. Sam kiedyś kupiłem Marqueza w okazyjnej cenie w sklepie wielobranżowym, w którym bym się go nie spodziewał.
Na marginesie tylko dodam, że w moim mieście, czyli w Częstochowie, w sezonie letnim, na Placu Biegańskiego co weekend rozkłada się Kiermasz Taniej Książki. Sprzedaje się właściwie nie tylko książki, bo również płyty muzyczne i inne dobra kulturalne. Owszem, nie różni się to może od handlu majtkami na rynku czy warzywami działkowymi gdzieś na ulicy. Jednakże czy nie pomaga to oswoić książki jako przedmiotu i pokazuje, że może być równie podręczna, obecna co dzień, jak inne rzeczy użytku codziennego?
Książka jako artefakt literacki nie musi być przedmiotem otoczonym wielki kultem. Szacunek i przywiązanie to jedno. Aura niesamowitości również swoją drogą. Nie trzeba jednak budować narracji, że książka to klucz uniwersalny do wszechświata, ponieważ skojarzenia bywają zaskakujące: coś wyjątkowego - coś dostępnego dla nielicznych.
Według mnie nie powinniśmy promować czytania jako takiego - tak jak nie promujemy jedzenia jako takiego. Powinniśmy promować czytanie rozważne, świadome i wartościowe. Wtedy czytanie samo w sobie nie byłoby elitarne i nie odstraszałoby tych, którym zdaje się to czymś ekstremalnie trudnym, nawet jeśli to tylko pozory.
fot. Instytut Książki
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz